Praca projektanta wnętrz od najmłodszych lat siedziała gdzieś w mojej rozentuzjazmowanej głowie. Z zainteresowaniem przeglądałem kolejne magazyny wnętrzarskie z kubkiem gorącego „kakała”* w ręce, analizując każdy drobny detal i myśląc nad poszczególnymi rozwiązaniami. Jak się później okazało, projektowanie to nie tylko znane za młodu z „Simsów” układanie pięknych mebli i kolorowych kafelek (chociaż niektórzy nadal uważają, że komputer robi za nas wszystko…), a idąca za tym idea, techniczna analiza i przede wszystkim osoba, dla której owo wnętrze jest tworzone. Kilka rzeczy i istotnych etapów składa się na zadowalający efekt w postaci ukończonej realizacji i jestem (nieskromnie) pełen podziwu, gdy przypomnę sobie tego nastoletniego chłopaka rysującego rozjechane w perspektywie wnętrza, który teraz sam tworzy i realizuje własne projekty.
Ale co po tych kilku latach pracy najbardziej fascynuje mnie w moim zawodzie i za co lubię swoją pracę?
- Każdy dzień wygląda inaczej – nie bez powodu ten argument ma u mnie zaszczytne miejsce. Codzienna praca za biurkiem ze stosem papierologi i wielkim stemplem to nie etat dla mnie. Nie lubię bezruchu, a jako projektant muszę być momentami szybszy od sokowirówki – bo trzeba do sklepu jechać zobaczyć co nowego mają, a przy okazji sprawdzić jak Panu Ździskowi idzie układanie płytek, przedyskutować wstępną koncepcję z inwestorem… Sporo się dzieje, ale dzięki temu mam duże poczucie spełnienia. Czasami faktycznie na coś braknie czasu, ale wtedy zawsze zostaje ta ulubiona nocka. Czekam na salony wnętrz otwarte 24/7, ostrzegam – byłbym stałym klientem :P.
// ZOBACZ: „Wizualizacja, a kompleksowy projekt – czym się różnią?”
- Pracuję na „żywym organizmie” – inwestorowi nie wciśniesz ładnie zapakowanego shitu, nie zamydlisz mu oczu, nie zrobisz wizualizacji bez wcześniejszej rozmowy. Fascynujące jest to, jak wiele odmiennych projektów stworzyłem na przestrzeni ostatnich miesięcy. Każdy jest wyjątkowy, bo dopasowany do osobowości właściciela i zgodny z jego osobistymi kryteriami, ale jednocześnie spójny z moją własną stylistyką. Projektant zawsze się dopasuje i odnajdzie? Uwierzcie, że często, ale nie wierzę w to, że zawsze. To trochę tak, jakby próbować dopasować do siebie biel, niby ten sam kolor, ale jednak ciągle coś nie gra…
- Nie odtwarzam, a kreuję – co prawda wszystko już „gdzieś było”, a trójkąt i kwadrat zostały stworzone spory czas temu, ale niewątpliwie projektant powinien być kreatywny i mieć ciągle szerokie spojrzenie na otaczający go świat, bo nigdy nie wiadomo skąd nadciągnie nas nagła inspiracja (lub jak ktoś woli „wizja”). Każdy projekt to osobna historia pisana całkiem na nowo, ale fakt faktem ciężko obecnie zrobić coś, co zaskoczy swoją niespotykaną kompozycją czy formą (tadam, mamy temat na osobny post).
- Projektując układam jengę – na prawdę czasami trzeba się solidnie nagłowić nad poszczególnymi rozwiązaniami, aby były nie tylko ładne i estetyczne, ale przede wszystkim praktyczne. Nic tak nie cieszy projektanta jak zadowolony po realizacji klient, który na początku wpółpracy dzwoni do Ciebie rozkładając ręce z bezradności po projekcie w salonie meblowym krzycząc „pomóż!”. W przypadku wspomnianego zlecenia udało nam się wszystko schludnie upchnąć, połączyć kuchnię z salonem, a sama inwestorka jest zaskoczona tym, ile powstało w tym wnętrzu miejsca do przechowywania. Kilka koncepcji, mierzenie przejść metrem we własnym pokoju, szukanie idealnego wymiaru stołu czy lamp o odpowiedniej średnicy i udało się. Każdy detal ma znaczenie, a wypicie wspólnej kawy z inwestorem po zakończonej realizacji na prawdę daje lepszego kopa, niż ulubione latte na podwójnym espresso!
- „Nie da się” czyt. „nie chce się” – tak, tego też się nauczyłem. Da się chyba wszystko, ale trzeba mieć: a) przede wszystkim chęci b) dobry pomysł (nie przeczący prawom fizyki, bo takie też bywały…) c) anielską cierpliwość, żeby znaleźć pomysł na to „jak?” d) w ostateczności pieniądze, bo czasami to faktycznie kluczowy aspekt.
- Mission Impossible – może zabrzmi to zbyt patetycznie, ale projektowanie wnętrz to trochę taka mała misja, wiesz, że robisz coś ważnego i potrzebnego drugiemu człowiekowi zyskując przy tym spełnienie i czując coś w rodzaju odpowiedzialności. Jako projektanci trochę też edukujemy pod względem ergonomii i estetyki, ale pod tym aspektem nie chciałbym się za bardzo zapędzać, bo grunt jest dosyć grząski, a nauczycielem nigdy zostać nie chciałem, bo nie mam cierpliwości do dzieci…
- „Panie, co żeś tutaj wynalazł?!” – bo jak coś spieprzę, to pretensje mogę mieć tylko do siebie. Niestety należę do tej grupy osób, które zawsze uważają, że same zrobią lepiej. Nie wiem czy to kwestia dużej indywidualności, nadwyrężonego w przeszłości zaufania czy niechęci tłumaczenia się za czyjeś błędy, których nijak nie umiem uzasadnić.
// ZOBACZ: „Czego projektant wnętrz nigdy Ci nie powie?”
- „Napije się Pan kawy?” – tak, ta propozycja pada często i jest przeze mnie zawsze przyjmowana z ogromną aprobatą, w końcu darmowa kawa to ogromna zaleta :D. Ale, ale nie o tym, bo oczywiście jak kawa, to w doborowym towarzystwie i wiadomo, że dzięki pracy poznałem masę interesujących osób, które są dla mnie niejednokrotnie autorytetami i inspiracją. Być może Marysia z „Proste wnętrze” nie wie, że dzięki rozmowie z nią przewartościowałem mocno swojego bloga i podszedłem do jego pisania o wiele bardziej profesjonalnie :). Historii z życia jest sporo, a każdy nowy człowiek pokazuje mi, że warto i dzięki wzajemnej współpracy można na prawdę zdziałać wiele.
- „Panie Arturze, bo tego jednak nie uda się zrobić” – i wiem, że nie zawsze wszystko idzie po maśle jak możecie zobaczyć na większości Instastory blogerów wnętrzarskich, gdzie kolorowe obrazki są pełne pięknych przedmiotów, a gadające głowy radośnie informują Was o tym jak to jest super. Wiadomo, to się podoba i sam robię podobnie, ale z tego miejsca Wam mówię: nie zawsze jest bosko, jak u każdego. Zdarzają się błędy, pomyłki, złe obliczenia, niedomówienia, ale dzięki nim (oczywiście po kilku soczystych zdaniach do samego siebie) wiem, że żyję i jestem tylko człowiekiem, który ostatecznie robi to, co w młodości wydawało się bardzo odrealnionym marzeniem.
*kakało – czyli tłumacząc z języka małego Arturka: kakao 😀
grafiki: via Pinterest
Artur